14.10.2020

Rozdział siódmy



A/N: Wiem, że minęło sto tysięcy lat. Nie mogłam się zebrać z powrotem do HP, gdzieś mi ta wena uleciała i przez ostatnie dwa lata siedziałam w całkiem innej stronie internetu, pisząc fanfiction po angielsku dla Peaky Blinders... Jeżeli ktoś ma ochotę: link. W każdym razie nie oczekuję, że ktoś tu jeszcze zagląda, ale jeżeli tak: dręczy mnie fakt, że porzuciłam moje Śmierciojady. I tym razem wiem, że tę historię skończę i Severa zamęczę. A powrót jak i początek dedykuję niezastąpionej M. Szalonej, którą jak zwykle możecie znaleźć tu: link
Hails!
 
Oleńska

    Odwieczny konflikt między Departamentem Tajemnic a Departamentem Aurorów polegał na tym, że Niewymowni byli święcie przekonani o swojej misji zbawienia ludzkości, aurorzy natomiast uważali, że gówno prawda. W chwilach takich jak ta, na przykład, Alastor Moody nie miał wątpliwości, kto tak naprawdę trzymał rękę na pulsie i sprawiał, że czarodzieje i czarownice magicznej Anglii mogli w nocy spać spokojnie.

    — To już ostatni? — Alastor trzymał w zębach papierosa i podpalał go zapałką w tym samym momencie, w którym zadawał pytanie. Michael Higgins zrozumiał go tylko dlatego, że miał za sobą lata doświadczenia ze starszym inspektorem.
    — Ostatnia. — Michael pomachał ręką przed nosem, odganiając dym. Przesunął palcem po liście, którą dostał od pierwszej brygady na miejscu zdarzenia. — Dorea Potter, sir.
    — Jasna cholera… — Moody ukucnął przy przykrytym białym prześcieradłem ciele i zerknął pod nie, dmuchając dymem prosto w twarz dawno już wystygłej pani Potter. — Co tu się stało, Higgins?
    — Sam chciałbym wiedzieć, sir. — Młodszy auror zerknął niepewnie na opróżnione karafki i butelki wina walające się po kuchni. — Zdaje się, że był to nie lada weekend. Sir.
    — Opróżniona piwniczka z winem i dziewięć trupów w środku sezonu? Szlag, Higgins. Czystokrwiści umieją dać do pieca na urlopie, trzeba im to oddać.
    — W rzeczy samej, sir. — Higgins sapnął ciężko i rozejrzał się po kuchni. — Od czego zaczynamy?
    — Od zeznań sąsiadów. — W oczach Moody’ego pojawił się niebezpieczny błysk.


***


    Trzy osobne trzaski teleportacji rozległy się przed świtem na wzgórzu niedaleko Cherhill. Petunia, uważając się za czarownicę w gruncie rzeczy kompetentną, próbowała udawać że wcale nie przytrzymuje się wyższego Snape’a dla równowagi. Remus, który jako jedyny znał drogę do domku letniskowego Potterów, prowadził pochód dziarskim krokiem, a jej coraz bardziej zbierało się na okołoteleportacyjne nudności.
    — Jeżeli chcesz znać moje zdanie… — zaczął Snape, niezwykle rozbawiony całym procederem.
    — Naprawdę nie chcę — odburknęła Petunia i prawie wywinęła orła na śliskiej trawie.
    — … to zdecydowanie beznadziejny pomysł. — Severus nawet nie udawał, że chce pomóc jej wstać. Stał nad nią wyprostowany jak struna, specjalnie pozostając trochę z tyłu. Wciąż uważał Petunię za najłatwiejszy cel do obezwładnienia i czaił się na jej różdżkę. Gdzie tymczasem znajdowała się jego własna, tego jeszcze nie wiedział.
    — Zgadzam się. — Teraz Petunia złapała się już pewnie jego ramienia i udawała, że to ona prowadzi jego, w końcu w gruncie rzeczy to przecież Severus był jeńcem.
    — Zgadzasz?
    — Tak. A teraz zamilcz wreszcie.
    — Więc oddaj mi różdżkę i załatwmy to szybko. Po koleżeńsku. — Twarz Snape’a wykrzywiła się potwornie. — Obiecuję, że będę delikatny… W miarę.
    — Cicho bądźcie! — syknęła Lily, która załapała się na miejsce w wyprawie tylko dlatego, że nie dała się zostawić w domu.
    Słońce zaczynało właśnie wschodzić nad hrabstwem Wiltshire i sceneria lasów, pól i jezior nabrała prawdziwie malowniczego blasku, tak bardzo niepasującego do całej sytuacji.
    — Po zakończeniu wycieczki proponuję zahaczyć o Stonehenge, to niedaleko.
    — Naprawdę Snape, teraz to ja cię proszę.
    — Tak jakby to coś znaczyło, Lupin.
    Podążali przed siebie w absolutnej niezgodzie, co jakiś czas uciszając się wzajemnie, aż w końcu Remus ogłosił, że dotarli do sadów Potterów. Stamtąd, po niecałej godzinie narzekania na nieprecyzyjną pozycję teleportacji i zawiłych tłumaczeń Remusa, udało im się dotrzeć do dworu i dopiero w tym miejscu Snape naprawdę przestał rozważać ucieczkę do pobliskiego Malfoy Manor.
    — Co tu się stało? — Lily zapytała idiotycznie, próbując ogarnąć wzrokiem nieprawdopodobną liczbę kręcących się przy domu aurorów w fikcyjnych mugolskich uniformach.
    Remus fizycznie wstrzymał oddech, gdy cywilny koroner zaczął delegować wynoszenie przykrytych białymi całunami ciał.


***


    Nikt nie robił lepszego dramatu od Malfoyów. Moody w całym swoim życiu nie widział bardziej zaangażowanych aktorów — a swego czasu dostał od królowej własną lożę w Royal Albert Hall za zasługi dla Korony. Ojciec i syn zgodzili się przyjechać na miejsce zdarzenia, co starszy auror zaplanował nie bez powodu. Czujnie obserwował ich reakcje.
    — Nie było nas w domu cały wieczór. Dopiero nad ranem usłyszeliśmy krzyki. Od razu kazałem uruchomić Fiuu i wezwać pomoc. — Biorąc pod uwagę fakt, że starał się przed aurorami nakreślić niezwykle dramatyczne okoliczności, Lucjusz Malfoy zeznawał o wszystkim nad wyraz spokojnie. Moody obserwował go czujnie i kiwał głową co jakiś czas, ale bynajmniej nie dlatego, by Lucjusza zachęcić. Raczej potwierdzał własne teorie i jak zwykle najgorliwiej zgadzał się sam ze sobą.
    — Krzyki? — Higgins spisywał raport i zerkał raz po raz to na Lucjusza, to na jego ojca. — Jakie krzyki?
    Stary Malfoy praktycznie się nie odzywał. Siedział na staromodnej, niewygodnej kanapie i wpatrywał się chmurnie w wygasły już dawno kominek. Co jakiś czas stukał laską w dywan albo rzucał aurorom gniewne spojrzenia.
    — Kobiece krzyki. Bardzo przejmujące. — Lucjusz zmarszczył brwi, próbując wyrazić bliżej niezidentyfikowane emocje. Wyglądał zupełnie jak ktoś, kto opanował teorię ludzkich zachowań, ale nigdy nie ćwiczył ich w praktyce.
    — Rozumiem. I było je słychać aż na wzgórzu? — Moody uśmiechnął się kpiąco. — Musi mieć pan nie lada słuch, panie Malfoy.
    — Cóż, wyrwały mnie ze snu. — Lucjusz poruszył się niespokojnie w fotelu, w którym siedział. — Czy mógłbym dostać coś do picia? — Rozejrzał się po salonie, najpewniej za służbą.
    — Niezbyt rozsądna prośba. — Moody kopcił swoje śmierdzące papierosy i okrążał salon jak gotowy do skoku ogar.
    — Zabezpieczamy dwór i całą żywność — wyjaśnił Higgins.
    — Podejrzewacie zatrucie? — Lucjusz splótł palce przed sobą i pokręcił głową z fałszywą troską. — Niebywałe. Kto mógłby chcieć zaatakować Potterów?
    Moody zgasił papierosa w kryształowej popielniczce i zerknął w notatki młodszego aurora. Pytanie Lucjusza pozostawiono bez odpowiedzi.
    — Panie Malfoy, nie było pana na liście gości? — Moody zwrócił się bezpośrednio do Abraxasa.
    — Nie. To znaczy tak. Ale ostatecznie musieliśmy odmówić. Noga ojca znowu dała o sobie znać — wtrącił szybko Lucjusz z obłudnym uśmiechem. — Stary uraz z pojedynku w młodości — wyjaśnił usłużnie drugiemu aurorowi, który i tak nie wierzył już chyba w ani jedno jego słowo.
    Abraxas nie wyglądał, jakby kiedykolwiek się pojedynkował. A już szczególnie nie wyglądał, jakby kiedykolwiek w ogóle był młody. Ponury wzrok i zmarszczone czoło dodawało mu lat, ale z drugiej strony kruczoczarne włosy, tak niepodobne Malfoyom, pozostawały bez cienia siwizny. Abraxas równie dobrze mógł mieć trzydzieści, jak i sześćdziesiąt lat. Nie sposób zgadnąć.
    — I cały wieczór spędziliście w domu? — Higgins przerwał na moment swoje notatki.
    — Tak jak już powiedziałem. — Lucjusz uśmiechnął się sztucznie. Jego twarz była chłodną, nienaturalną maską zastygłą w okropnym grymasie udawanej uprzejmości.
    — To niemożliwe. Ktoś musiał się pomylić. — Higgins przerzucił parę kartek reporterskiego notesu. — Ktoś mi już tu potwierdził zeznanie szofera…
    — Rozmowy z duchami, Higgins? — Moody zajrzał do kominka, najpewniej w poszukiwaniu ukrytych wskazówek.
    — Nie, sir. Z kuchnią.
    — Przesłuchiwałeś skrzaty?
    Lucjusz zdawał się oburzyć na samą wzmiankę o skrzatach. Porządna magiczna służba to taka, o której się nie słyszało i nie mówiło. A jego własna najwyraźniej postanowiła złamać  starożytne decorum. Abraxas nieoczekiwanie zabrał głos, gdy zauważył, że Lucjuszowi skończyły się pomysły na unik:
    — Jeżeli będziecie mieć jakieś pytania, wiecie gdzie nas znaleźć. Obawiam się, że nie wygospodarujemy już teraz więcej czasu. Spieszę się na brydża.
    Po wymianie niezwykle chłodnych pożegnań, Malfoy senior wymaszerował po żołniersku głównym wyjściem, nie zważając wcale czy Lucjusz za nim nadąża. Michael Higgins patrzył podejrzliwie, jak stary Malfoy odchodzi w stronę czarnego Bentleya, wspierając się na ozdobnej lasce. Trudno stwierdzić czy naprawdę aż tak jej potrzebował, czy robił to dla wywarcia odpowiedniego wrażenia, ale trzeba przyznać, że srebrna gałka w kształcie głowy węża już i tak robiła swoje.
    — Co o tym sądzisz, Mike? — Moody zaciągnął się papierosem.
    — Połowa mojego oddziału wciąż jest przekonana, że jego żona wcale nie zaginęła, sir.
    — Hmm. — Moody rozmyślał chwilę nad słowami młodszego kolegi. — Michael…
    — Sir?
    — Wyślij kogoś dziś wieczorem. Niech ich trochę poobserwuje. — Wyrzucił niedopałek i wgniótł go w trawę.
    — Jednego?
    — Dwóch. — Moody uśmiechnął się niecnie. — I zestaw krzyżówek. Mogą się przydać, skoro tatuś z synem spędzają tak czułe wieczorki przy kominku.
    Higgins poczuł się oddelegowany, a Moody jeszcze chwilę kontemplował okolicę zanim wrócił do środka, by delegować resztą aurorów. Prawdopodobnie ułamki sekund zadecydowały o tym, że do jego uszu nie doleciały odgłosy niedalekiej teleportacji.


***


    Gdy całą trójką aportowali się znowu w nowej lokalizacji, żadne nie miało już więcej ochoty na sprzeczki. Lily i Remus milczeli posępnie, za to Petunia cierpiała na nowe post-teleportacyjne nudności. Snape, jak zwykle, pozostawał kamienny. Starał się obserwować otoczenie i wykorzystać je jakoś na swoją korzyść, ale w związku z tym, że obecnie znajdował się w stanie bezróżdżkowym, a bić się nie umiał, to na razie siedział cicho.
    — Dlaczego mnie nie dziwi, że Potter mieszka w Belgravii? — wymamrotała Lily. Nikt jej nie odpowiedział, więc postanowiła zaakcentować zniecierpliwienie głośnym westchnięciem.
    Istotnie, rezydencja właściwa Potterów za sąsiadów miała Buckingham Palace i Margaret Thatcher, na co nikt, kto wywodził się z Cokesworth nie mógł się czuć mentalnie przygotowanym.
    — Zastanów się raczej, jak mu to powiemy — powiedział nienaturalnie cicho Lupin. Na to Lily nie miała już żadnej riposty. Jak w ogóle zacząć tłumaczyć, czego właśnie byli świadkami?
    Stanęli w końcu przed białym szeregowym domkiem z cegły, jednym z wielu tak bardzo niewyróżniających się niczym (może prócz luksusu), a jednak tak bardzo na miejscu w akurat tej ekskluzywnej dzielnicy Londynu. Z całej czwórki tylko Remus znał przeciwzaklęcia pozwalające dostać się do środka, więc rzucił je szybko zanim ktokolwiek z sąsiadów mógł podejrzeć ich zza firanki. Gdy jednak bariery obronne opadły, ten właśnie moment Severus wykorzystał, by schwycić różdżkę Petunii i aportować się szybko z pola rażenia.
    — Kurwa! — Siostry Evans krzyknęły jak na komendę, Remus zamachnął się w bliżej nieokreślonym celu na powietrze, a w tym samym czasie ktoś otworzył frontowe drzwi:
    — Merlinie, Luni, uważaj! — Syriusz złapał go za nadgarstki i zionął w kierunku całego zebrania przetrawionym alkoholem. Koszula wisiała na nim jak na wieszaku w związku z niedawnymi przejściami, natomiast na głowie zawiązany miał krawat niczym bandanę — już z niewiadomych przyczyn.
    — No co? Co się tak gapicie? — skonsternował się Łapa. — Wyglądacie jakbyście wracali z pogrzebu! Ktoś się tu aportował?
    Na to Lily nie wytrzymała już nerwowo i załkała histerycznie, więc tak czy inaczej wszyscy władowali się na kupie do środka. Tylko Petunia została na zewnątrz i wpatrywała się z wściekłością w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Snape. Zacisnęła pięści z irytacji i jako ostatnia weszła do korytarza. Dopilnowała, by zaryglować i pozamykać szczelnie drzwi, bo gdy tylko ogarnęła wzrokiem hall, jej oczom ukazały się wszelkie znamienne ślady całonocnej imprezy. Po wyłożonych marmurem korytarzach walały się butelki i sflaczałe balony, na bogato zdobionym barze i kominku w pokoju dziennym rządkiem stały opróżnione butelki po drogich winach i whiskey. Na samym środku bałaganu, rozłożony leniwie na kanapie i w papierowej stożkowatej czapeczce wciąż na głowie, drzemał James Potter.
    — James… — zaczął Remus, gdy niewtajemniczony jeszcze w sytuację Syriusz potrząsnął ramieniem śpiącego. Lily stała przy kominku i udawała, że sprząta. Zerkała co jakiś czas za siostrą, ale że Petunia nie miała najmniejszej ochoty uczestniczyć w nadchodzącym kółku zwierzeń, szybko skierowała się w stronę kuchni. Tam jednak drogę zastawił jej skrzat domowy. Petunia nigdy w życiu nie widziała żadnego na żywo, nie mogła zatem wiedzieć, że ten konkretny przedstawiciel starożytnego gatunku majordomusów był zdecydowanie nadnaturalnie wysoki. Ubrany w ciemny materiał, udrapowany zaskakująco podobnie do fraka, skłonił się krótko, ale nic nie powiedział. Petunia odpowiedziała tym samym i próbowała go bezskutecznie wyminąć. Wtedy też skrzat odezwał się do niej głębokim, zachrypniętym głosem, prezentując najbardziej szkocki akcent, jaki w życiu słyszała:
    — Czarodzieje nie wchodzą do kuchni, proszę pani.
    — Słucham? Jak to? Jestem gościem Potterów, proszę mnie przepuścić!
    Skrzat znów zastąpił Petunii drogę, kłaniając się raz po raz, by dać do zrozumienia, że bynajmniej nie stara się być impertynencki.
    — My przygotowujemy serwis, proszę pani. Zawsze — podkreślił skrzat, patrząc na Petunię surowo.
    — Skąd wiedziałeś, że chciałam herbaty?
    Majordomus pokręcił pomarszczoną głową i pstryknął palcami. Za jego plecami mosiężny czajnik sam podleciał do zlewu i napełnił się wodą. Za drugim pstryknięciem fajerka sama zapaliła się na kuchni, a Petunia nie miała już żadnych pytań.
    — W porządku — odchrząknęła. — Dziękuję. Herbata musi być mocna. Z cukrem. — Spojrzała przez ramię. — Przyda nam się.
    Skrzat ukłonił się ponownie z pewną rezerwą i zniknął, zupełnie jakby nigdy go tam nie było. Pozbawiona pretekstu Petunia wróciła do salonu, gdzie w pełni już rozbudzony James darł się wniebogłosy na Remusa:
    — Jak to lataliście po całej Anglii za Snape’em, gdy mordowali moich rodziców?! — wrzeszczał, chodząc po salonie w tę i z powrotem. — Gdzie moja różdżka?! — Potter rzucił się w kierunku kanapy i w ruch poszły wszystkie poduszki. — SYRIUSZ, do kurwy nędzy! — darł się. — GDZIE MOJA RÓŻDŻKA?!
    Świadoma powagi sytuacji Petunia postanowiła się nie odzywać. Zauważyła natomiast, że jej siostra łkała, zwinięta w kłębek w fotelu, więc zaraz do niej podeszła, by zobaczyć czy przypadkiem gniew Jamesa nie mial skutków innych, niż werbalne. Osobiście nigdy nie lubiła żadnego z Huncwotów, ewentualnie oprócz Lupina, który dawkowany miejscowo nie stanowił większego problemu. Do Jamesa natomiast nie miała za grosz zaufania.
    — Hej… — Starsza siostra ukucnęła przy Lily, podczas gdy rozgoryczony James wciąż tłukł się po salonie i krzyczał o zemście. Szybko dobrał się do pustych butelek i stłukł parę, zanim przyjaciele go nie powstrzymali i nie usadzili z powrotem na pobliskim podnóżku. Tajemniczym sposobem na stoliku do kawy pojawiła się całkiem znikąd taca z filiżankami i imbrykiem, więc Petunia cichaczem zaczęła rozlewać herbatę, a Lupin jeszcze raz półgłosem tłumaczył, co widział:
    — Jim, nie wiemy nawet czy Malfoyowie w ogóle mieli z tym coś wspólnego. Jedyne, co widziałem to ich auto, a do tego ze trzydziestu aurorów. Gdyby czegoś próbowali, już by byli przesłuchiwani…
    Lily prychnęła na to śmiałe stwierdzenie, doskonale pamiętając, że jeszcze jakiś czas temu w pokoju przesłuchiwań Moody’ego wizytował Syriusz.
    — Ale ich tam widziałeś — burknął rozgoryczony James i schował twarz w dłoniach. — Dobrze wiesz komu służą! I jeszcze ten obsraniec, Moody, który tylko… tylko traci czas wpychając kogo popadnie do Azkabanu, podczas gdy…!
    Tyradę przerwało donośne pukanie do drzwi. Wszyscy obecni spojrzeli po sobie zaniepokojeni, a ci którzy mieli przy sobie różdżki natychmiast je wyciągnęli. Pierwszy do drzwi podążył Syriusz, z resztą Huncwotów i Lily na ogonie. Petunia, czując się mało użyteczna bez różdżki, dopijała herbatę w salonie i na wszelki wypadek uzbroiła się w kandelabr.
    — Spodziewasz się kogoś? — zapytał Lupin, na co James potrząsnął tylko głową.
Syriusz już się rzucał do wizjera, ale Remus złapał go za koszulę i rzucił urok na drzwi, które na kilka sekund zalśniły jak lustro i ukazały w całości postać stojącą na progu.
    — Profesor McGonagall? — szepnęła Lily z niedowierzaniem.
    — Wcale niekoniecznie… — mruknął James.
    Drzwi wróciły do swojej poprzedniej postaci i rozległo się ponowne pukanie.
    — Panie Potter! — Nawet wewnątrz doskonale było słychać wyćwiczony w klasie czysty głos pani profesor. — Ma pan zablokowaną sieć Fiuu! Przychodzę z polecenia pana ojca. — Profesor zapukała ponownie, ale tym razem Huncwoci, sądząc po informacji właśnie uzyskanej z Wiltshire, zgodnie stwierdzili, że to fortel. Charlus Potter już nikomu nie mógł przekazać żadnych poleceń, no chyba, że Minerwa w wolnym czasie prowadziła seanse — o co nikt, kto znał jej stosunek do wróżbiarstwa nigdy by ją nie podejrzewał. Dwa lata temu każde z Huncwotów zabezpieczyło również swoje prywatne kominki zaklęciami ochronnymi i dało dostęp kilku zaufanym osobom. Nie było powodu, by profesor McGonagall została nagle odcięta od sieci.
    — Ja otwieram, wy mnie kryjcie. — James lekko pchnął Remusa w kierunku wieszaka na ubrania, kiwnął głową Syriuszowi i jednym machnięciem różdżki otworzył drzwi.
    — No… trochę to trwało. Dzień dobry, James. — „McGonagall” otrzepała rękawy i uśmiechnęła się sztywno. Niczego nie podejrzewając przestąpiła próg, ale gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, w ruch poszły zaklęcia i uroki. Czujny oszust obronił się jednak tarczą i odparł atak, sprawnie broniąc się ze wszystkich czterech stron. Słysząc krzyki i dźwięk tłuczonego szkła, Petunia przycupnęła za kanapą i obserwowała walczących, czując się fatalnie bezbronna. Jedyny, który się świetnie bawił to James, który aktualnie walczył zażarcie i wyżywał wszystkie swoje frustracje na pojedynku. Lily i Remus w duecie próbowali zagonić intruza do salonu, co udało się dzięki szarżującemu z lewej strony Syriuszowi.
    Petunia wrzasnęła, gdy któraś z zabłąkanych klątw rozbiła lustro nad kominkiem i uskoczyła ze swojej kryjówki w porę, zanim „McGonagall” szarpnęła za kanapę, by fizycznie zablokować klątwę od Lily. Intruz nie spodziewał się ukrytego piątego przeciwnika w postaci starszej siostry Evans, ale zanim zdążył dokończyć słowa wycelowanego w nią zaklęcia, oberwał przez łeb zabytkowym kandelabrem prababki Potter. Obezwładniony skutecznie oszust runął na dywan, prosto pod stopy Lily, która doprawiła go jeszcze Drętwotą.
    Dysząc ciężko i ostrożnie stąpając po potłuczonym szkle i odłamkach luster, wszyscy zebrali się wokół nieprzytomnego ciała, by podziwiać powolny odwrót wyjątkowo wyrafinowanego zaklęcia Glamour.

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

No raczej, że ktoś tu zagląda. Twoje prace są za dobre, żeby o nich zapomnieć. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że postanowiłaś skończyć "Regencję"!

Oleńska pisze...

Dziękuję! Dłubię wciąż w następnych rozdziałach, ale już się nie radykalizuję i skończę! :)

Anonimowy pisze...

O matko. Przyznaję się, że ja się poddałam i zdążyłam już odsubskrybować bloga, przez co przegapiłam rozdział. Dobrze, że przypadkiem trafiłam na bloga. I oczywiście muszę przypomnieć sobie poprzednie rozdziały...

Bea

Beatrice pisze...

Zdążyłam zapomnieć, jak bardzo lubię Twój styl pisania. Jest lekki i bardzo plastyczny, jeśli można to tak nazwać, nie mam żadnego problemu z wyobrażeniem sobie miejsca i bohaterów. Poza tym w każdej scenie jest coś takiego, że chcę więcej, choć przecież jestem wielką anty-fanką czasów Huncwotów. Może sekret leży w tym, jak podałaś historię i ile w niej zmieniłaś? Nie ma wielkiej miłości Jamesa i Lily, nie ma wzdychającego Snape'a i irytującego Syriusza. (Nie ma też Petera, dosłownie, chyba, bo zupełnie go nie pamiętam. Pozbyłaś się go?)

Wciąż nie do końca rozumiem motywy Dumbledore'a, z tym całym wystawieniem Syriusza na pastwę Ministerstwa... ale to w sumie w jego stylu. Przypuszczam, że jego plany awaryjne mają plany awaryjne. Całkowicie zgadzam się z Rookwoodem. W kanonie był równie... śliski. No bo jak inaczej nazwać człowieka, który zaplanował własną śmierć i rozegrał całą akcję po niej? Nigdy nie zrozumiem zachwytu nad Dumbledore'em, którego zawsze uważałam za starego, wyrachowanego manipulanta.

Rety, Potterów pozbyłaś się w prawdziwie bezduszny sposób... Aż kwiknęłam. Nie no, szacunek.

Na miłość... Urwałaś w takim momencie, że aż mnie skręca.

Pozdrawiam,
Bea

PS Czy jest jakaś przyczyna, dlaczego nie mogę zaobserwować Twojego bloga w bloggerze? Lista czytelnicza informuje mnie, że "brak postów w tym kanale" o.O Nie kumam cza-czy.

Oleńska pisze...

Welcome back! :) Właściwie nie wiem dlaczego... Ja nie ogarniam bloggera do końca po aktualizacji ustawień. Ale jakby mnie wywalilo w kosmos to wattpad też odświeżyłam :D

Peter niedlugo się wyjaśni!

Anonimowy pisze...

Faktycznie, po tej nowej "reformie" ja też czasem się gubię :/ Nie wiem, może uda mi się jakoś to zwalczyć, bo nie chciałabym przegapiać nowych rozdziałów ;) I, błagam, nie strasz. Mnie z kolei nie lubi Wattpad i uparcie odmawia mi dostępu, skoro nie mam konta. Nie to, żebym ja go szczególnie lubiła...

Eh, no to pozostaje mi czekać...

Bea

Prześlij komentarz