8.01.2021

Rozdział ósmy




     Stara Ogdenowa, przez pokaźny zastęp wnucząt zwana „babcią”, a przez resztę wioski „tą wścibską staruchą z armią kotów”, jak co dzień rozpoczęłaby poranek od beztroskiego spacerku do wychodka oraz kawy, ale najwidoczniej nie w smak było to boginiom okolicznych zagajników, łąk i stawów. Pokonując przed brzaskiem ścieżkę do sracza, wydeptaną przez pokolenia w jej pokaźnym i poza tym skrupulatnie zapuszczonym ogrodzie, Ogdenowa podkasała wszystkie spódnice i chyżo wymijała wystające kamienie i znajome dołki tylko po to, by na ostatniej prostej wyrżnąć się jak długa o leżące w przyschłych chaszczach ciało.
    — A niech cię cholera i lepsza zaraza weźmie! — pozdrowiła nieznajomy obiekt staruszka i jednym machnięciem różdżki rozproszyła wszystkie cienie przed sobą.
    Na widok nieprzytomnego ciała czegoś, co kiedyś najprawdopodobniej mogło być całkiem przystojnym mężczyzną, staruszka przez chwilę się zawahała, a potem językiem sprawdziła czy pozostałe jej jeszcze całe jedenaście zębów siedzi na swoim miejscu po upadku.
    — Wszędobylska Morrigan, a ty skąd się tu wziąłeś, hę? — Trąciła starym skórzanym trzewikiem policzek bladego mężczyzny, który wydał z siebie słaby jęk. — I do tego jeszcze żyje… Bezczelność, w biały dzień.
    Czarne, pozlepiane włosy przylgnęły ciasno do tej połowy twarzy, która była jeszcze cała. Na drugiej widniała rozległa blizna po poparzeniu. Ogdenowa nachyliła się czujnie nad tą lepszą stroną i wciągnęła ze świstem powietrze.
    — Siarka, ogień i krew. O bogowie… Śmierdzisz wędzarnią, niech mnie jeżeli zasmrodzisz cały dom. — Zamachnęła się znów wygiętą już nieco różdżką i gdy nakreśliła wymyślny wzór w powietrzu, ciało nieprzytomnego młodzieńca uniosło się w górę. — Dobra. Za mną! — zakomenderowała i ruszyła dziarsko w stronę domu.
    Unoszone bliżej niezidentyfikowanym zaklęciem ciało popłynęło za nią, tylko od czasu do czasu obijając się o porozsadzane w chaotycznych kupkach krzewy dzikich róż.
    — Zapraszam, zapraszam… — Starsza pani otworzyła z rozmachem drzwi, strasząc przy okazji wygrzewającego się przy dogasającym już kominku rudego kocura.
    Śmiertelnie obrażone zwierzę przeniosło się z kanapy na fotel, z ogonem napuszonym jak szczotka do butelek, by pani domu mogła zobaczyć oznaki kociej krzywdy i niepokoju.
    — Tak. Tutaj będzie dobrze. — Ogdenowa przesunęła z ogromnego stołu w jadalni flaszki, miski, kieliszki, szklanki i całą resztę pozostałości wczorajszej kolacji rodzinnej i umieściła na poplamionym obrusie nieprzytomnego młodzieńca.
    Dopiero teraz w mdłym świetle lampy dostrzegła, że pod jego skórą co chwilę pulsowały i znikały krwistoczerwone żyłki. Rozprzestrzeniały się po całym ciele łącznie z twarzą i gasły samoistnie. Ogdenowa rozsunęła nieco poszarpaną szatę i przyłożyła ucho do klatki piersiowej niespodziewanego gościa. Żył, oddychał, a serce waliło mu jak młotem. Po bliższych oględzinach zauważyła, że w okolicach mostka coś żarzyło się w jego wnętrzu wątłym blaskiem.
    — Jakby kto nie dopilnował żaru — oceniła fachowo wiedźma, bez ogródek otwierając jego jedną powiekę. — Ha! — skrzeknęła uradowana i zaraz ruszyła do kuchni. — Wiedziałam!
    Przetrzepała wszystkie szafki, aż znalazła to, czego szukała. Zręcznie odkorkowała butelkę whisky i nalała sobie porządną porcję do szklanki. Sącząc powoli wybitny wyrób, dzięki któremu cała wieś znalazła zatrudnienie w jej rodzinnej destylarni, podeszła na powrót do nieprzytomnego gościa. Na próbę odsunęła jego drugą powiekę i z wrażenia opróżniła szklankę do dna. Oczy młodego mężczyzny nie różniły się niczym od koloru Ognistej — złote, błyszczące i zabójcze.
    Ogdenowa nie traciła czasu. Z hukiem odstawiła puste naczynie na najbliższą półkę pełną zakurzonych woluminów i z werwą niepodobną staruszce o tak krągłych rozmiarach ruszyła do zaryglowanych, ciężkich drzwi w samym końcu izby. Odsunęła machnięciem różdżki wymyślne zasuwy i magicznie sterowane zamki, by na koniec pstryknąć zwyczajnym, mugolskim włącznikiem światła w górze schodów. Ciemna, chłodna i pachnąca ziemią piwnica oświetlona była prymitywną siecią elektrycznych żarówek, których bliźniaczki mogły kiedyś wisieć w pobliskiej kopalni węgla. Kto wie, czy któryś przedsiębiorczy Ogden ich stamtąd nie wykradł, gdy kilkadziesiąt lat temu zamknięto już szachty na dobre. Z pozoru zwykła piwnica skrywała w sobie tylko to, co zwykle można było w takiej znaleźć: wory ziemniaków, dżemy, nalewki oraz nieskończoną ilość baryłek z Ognistą whisky. Wnuczęta Ogdenowej, które prowadziły teraz rodzinny biznes po śmierci jej męża, regularnie dostarczały babci spory zapas.
    Na samym końcu pokoju, w rogu, tuż za nadłamaną ryciną, która w latach świetności być może przedstawiała smoka wisiał staromodny telefon z lat czterdziestych. Była to jedyna forma jako-tako nowoczesnej komunikacji, która mogła wytrzymać w tak naładowanym magią domu, a sama Ogdenowa nie zniżała się nigdy do podobnych farmazonów, jak fiukanie. Miała już swoje lata i nie zamierzała się w tym wieku wydurniać.
    — Oriana! Tu babcia. — Starsza pani bez ogródek przywitała rozmówcę po drugiej stronie, gdy tylko ta odebrała telefon. — Jedź do mnie natychmiast, zabierz ze sobą Renkę. Będziemy cucić smoka.

***


    Glamour nie puszczał tak od razu. Musiał zostać rzucony falami, inaczej odpuściłby momentalnie. Na początku włosy zmieniły się w piaskowy blond i wyprostowały. Potem skróciły się nogi, a szata wypełniła w okolicach brzucha. Pierwszym, który czegoś się domyślił, był Syriusz. Nie przyznał się jednak do tego od razu, bo i też nie chciał wierzyć własnym instynktom. Zamiast tego udawał głupiego i z przesadną atencją opatrywał właśnie szramę na czole Remusa.
    — Dobra, Łapa, starczy! — W końcu sam wilkołak odgonił przyjaciela od siebie, nieprzyzwyczajony do takich czułości. — Zaraz, zaraz. Hej! Czy to…?
    Po upływie kilku długich minut, zaklęcie całkowicie wyparowało i teraz nieprzytomny Peter Pettigrew, w przyciasnych i przydługich szatach swojej dawnej profesor transmutacji, zajmował zaszczytne miejsce na dywanie gdzieś pomiędzy odłamkami szkła a kandelabrem prababki Potter, tak zręcznie użytym wcześniej przez Petunię na jego potylicy. Lily wydała z siebie głośny szloch, a James odsunął się na kilka kroków. Remus przytomnie wyciągnął zaciśniętą w jego dłoniach różdżkę i stanął przed Syriuszem, zanim ten spróbował czegokolwiek. Petunia postanowiła działać, zamiast roztrząsać relacje Huncwotów. Znała oczywiście czwartego członka ich gromady muszkieterów, ale coś jej podpowiadało, że serce emocjonalnego Pottera za chwilę nie wytrzyma tylu zdrad naraz i zaraz posypią się Niewybaczalne. Żwawym krokiem skierowała się do kuchni, ale tym razem zapukała zamiast od razu tam wparować. Czuła, że nie należy ot tak sobie zadzierać ze skrzatami tego domu. Istotnie, wyjątkowo wysoki skrzat domowy pojawił się przed nią i tym razem ukłonił bardziej dla formalności, niż z przesadnej usłużności gościom swojego młodego pana.
    — Pani wzywała?
    — Yhm, tak. — Petunia z wysoko wyprostowaną długą szyją starała się sprawić bardziej dostojne wrażenie. Sądząc po sceptycznej minie skrzata, wyszło jak wyszło.
    — Proszę o kieliszek amoniaku. Wybielacz też może być. I… o zabezpieczenie każdego wyjścia z posiadłości. Pan domu ma kłopoty — powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu, który być może miałby więcej sensu, gdyby tylko aż tak nie trząsł jej się głos.
    Skrzat nie skomentował niczego, jednym pstryknięciem palców umieścił kieliszek z żądanym detergentem w jej dłoni, po czym zniknął z towarzyszącym teleportacji głuchym trzaskiem. Petunia obróciła się więc na pięcie i ruszyła z powrotem do salonu, gdzie Huncwoci wciąż kłócili się zażarcie nad nieprzytomnym Peterem.
    — Nie masz prawa mi mówić, co mam w takiej sytuacji robić! — darł się James, wymachując pięścią w stronę Syriusza. — Nie wmówisz mi, że to było Imperio! Nie wmówisz mi, że to kolejny zbieg okoliczności, że nasz przyjaciel był nieobecny, że się chował przez ten cały czas! Gdzie był, kiedy aurorzy zgarnęli cię do pierdla? Hę?! GDZIE?!
    — Jim, proszę cię… To jest przecież Peter.
    — Powiem ci gdzie! Był w trakcie donoszenia Śmierciojadom, gdzie są moi rodzice! Nikt nie wiedział, że wyjechali z Londynu! NIKT! Tylko jemu powiedziałem!
    Lily próbowała przytrzymać Remusa i nie bardzo dawała sobie z nim radę, podczas gdy Syriusz był już tylko o krok od puszczenia Jamesa i przyłączenia się do jego planu zemsty. Wszystko istotnie układało się w jedną całość pełną zdrady. Petunia doskonale dostrzegła to w pełnym żalu wyrazie twarzy Jamesa i po raz pierwszy chyba było jej go szkoda. Wszystkie te domysły nikomu jednak nie pomogą — trzeba było wydusić z kogoś w końcu trochę prawdy. Ukucnęła więc przy Peterze zanim ktokolwiek zdołał ją powstrzymać i podsunęła amoniak pod jego nos. Gryfon wciągnął ze świstem powietrze i oprzytomniał w jednej chwili, co na powrót wzmogło w pozostałych Huncwotach stłumioną na kilka sekund agresję.
    — Dajcie mi go! Dajcie go tu, kurwa! — ryknął James niespodziewanie, praktycznie przewracając się o Łapę, na którym w końcu wylądował na kanapie.
    Lily podbiegła do niego z drugiej strony i próbowała pocieszyć, ale na nic się to zdało. Remus, który swoim zwyczajem zdążył już przetrawić wszystko i stłumić skutecznie w sobie, by wyładować przy najbliższej pełni księżyca, ukucnął ostrożnie przy Peterze.
    — Jeżeli zaraz nie powiesz czegoś na swoje usprawiedliwienie, to Evans wleje ci tą chemię do gardła. — Oczy wilkołaka zalśniły złowieszczym blaskiem, a reszta jego przyjaciół zamarła w jednej chwili.
    Rzadko kiedy widywali Lupina w stanie cichej furii, ale gdy już mu się to zdarzało, był to widok straszny. Ostatnim razem wściekłość i rozczarowanie Remusa skierowane było na nich wszystkich — następnego dnia po tej pamiętnej nocy, gdy prawie zamordowali Snape’a.
    — Ja… Remusie, ja… Gdzie jestem? Niczego nie pamiętam. — Peter próbował wstać, ale Lupin usiadł mu okrakiem na brzuchu i przystawił różdżkę do gardła.
    — Za dużo już dziś tych zbiegów okoliczności — wycedził Remus. — Za dużo. Więc gadaj i żadnych fałszywych ruchów. Doskonale wiesz, o czym mówię.
    Peter zadrżał wyraźnie, ale posłusznie podniósł ręce nad głowę.
    — W porządku… Powiem wszystko. Remusie, musisz… Musicie mi uwierzyć! — Spojrzał w panice po zebranych w pokoju. — To był spisek! Oni- oni mnie szantażowali! Zagrozili mojej matce!
    — Twoja matka jest w jebanym psychiatryku odkąd się zaczęła wojna i doskonale o tym wiesz! — ryknął naraz Syriusz i to tak głośno, że Lily aż się musiała odsunąć.
    Petunia przewróciła oczami. Przez myśl przemknęło jej, że przydałby się teraz ktoś zdolny w warzycielstwie, by wlać temu szczurowi do gardła veritaserum i zakończyć tę szopkę, ale szybko odgoniła tę myśl. Będzie musiała nieźle zacisnąć pasa, by stać ją było na nową różdżkę. Snape jeszcze jej za to zapłaci.
    — W ŚWIĘTYM MUNGU! — wrzasnął naraz Peter, momentalnie cały czerwony na twarzy. — Myślisz, że trudno byłoby kilku agentom Czarnego Pana wtargnąć do szpitala i coś jej zrobić?! Hę?! Oczywiście, że nie! Bo ty wiecznie myślisz tylko o sobie!
    Przez chwilę nikt się nie odezwał, dopóki Lily z zaciśniętymi pięściami i łzami w oczach, gotowymi spłynąć na policzki lada chwila, nie wypowiedziała kończących dyskusję słów:
    — Tylko oni nazywają go „Czarnym Panem”. — Głos jej się łamał i prawie już sięgała po różdżkę, ale tym razem to James delikatnie wziął jej dłoń w swoją. — Ty gnido, ty zdrajco, ty…! — Naraz przypomniał jej się kolejny detal. Petunia widząc twarz siostry momentalnie domyśliła się, co ostatecznie miało rozstrzygnąć ten spór.
    — Pokaż lewe ramię! — wrzasnęła Lily. — Remus! Odsłoń jego szatę, muszę zobaczyć! — Nie czekając jednak na reakcję, Lily przegramoliła się przez oparcie kanapy i sama przepchnęła w stronę leżących na dywanie czarodziejów.
    Peter próbował się wyrwać, ale ona była szybsza. Szarpnęła jego szatą i podsunęła ją do góry tylko po, by przeżyć największe chyba możliwe rozczarowanie od dawna. Tam, na różowawej jeszcze skórze, widniał dużo świeższy niż u Snape’a tatuaż węża i czaszki.
    —  Kurwa mać… — Lily puściła gwałtownie rękę Petera i wycelowała w niego różdżką.
    — Lily, nie! — krzyknął James.
    — Dobij go! — dodał od siebie Syriusz.
    Zanim jednak ktokolwiek zdołał w ogóle coś zrobić, Peter z cichym trzaskiem po prostu zniknął. Remus w jednej chwili został wyłącznie z pustymi ubraniami w rękach, a Syriusz, James i Lily jednocześnie zaczęli się przekrzykiwać, by Petera łapać.
    — O czym wy mówicie, przecież się teleportował! — krzyknęła Petunia.
    — Nie bez różdżki! — Remus przetrząsał kupkę szat, gdy wtem pozbawiony już zahamowań Syriusz zmienił się w ogromnego czarnego psa i pognał w stronę korytarza, ujadając wściekle i węsząc przy podłodze.
    — Psia mać! — wrzasnęła Petunia, wycofując się pod ścianę. — Wy… czy wy wszyscy?! — Wycelowała oskarżycielsko palec w Jamesa, który tylko wzruszył ramionami. — Ty też?!
    — Nie. Tylko oni — wyjaśniła Lily, wyciągając do siostry ręce. — I Peter. Nie teleportował się, jego postać animagiczna to szczur.
    Remus wybitnie chciał uniknąć dalszych wyjaśnień, bo pognał za Syriuszem z różdżką w dłoni, a zaraz za nim dołączył James. Petunia uznała, że brakowało już chyba tylko drącej się za nimi McGonagall i mieliby powrót do przeszłości w Hogwarcie.
    — O mój Boże, to tak wiele wyjaśnia… — powiedziała cicho Petunia, podnosząc znowu kandelabr z dywanu.
    Najwyraźniej nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie znowu komuś w tym domu przywalić.
    — Prawda? — Lily prawie się uśmiechnęła, bo najwidoczniej w obliczu tylu traumatycznych wydarzeń przeżywała już chyba wszystkie emocje naraz.
    Zaraz jednak do ich uszu doleciał głośny trzask i czyjś krzyk, więc w niemym porozumieniu obydwie siostry Evans pognały w stronę hałasu dobiegającego z biblioteki. Wpadły do środka przez podwójne drzwi, a ich oczom ukazali się Syriusz, już w człowieczej postaci i dopinający guziki koszuli, Remus trzymający w dłoniach bezlitośnie wijącego się szczura oraz James namawiający swojego skrzata domowego do przyniesienia z kuchni największego gara do zupy.
    — Zrobimy z ciebie gulasz na wolnym ogniu! — warknął James do Petera, bez cienia zwykłej żartobliwości w głosie.
    Petunia nie mogła się pozbyć wrażenia, że przez własną ślizgońską paranoję właśnie zatrzymała bardzo niefortunny bieg wydarzeń. Ignorując triumfujących Gryfonów i jednego nad przepaścią, podeszła żwawo do okna, by sprawdzić czy faktycznie jest zabezpieczone. Gdy tylko dotknęła lufcika, jej palce sparzyła mała wiązka prądu. Ani chybi Peter próbował właśnie przez nie uciec i stąd tyle odgłosów szamotaniny.
    — Doskonała robota — orzekła Petunia w stronę Jamesa.
    Potter nie musiał przecież wiedzieć, że w istocie mówiła do jego skrzata.
    

***


    Oriana pochyliła się sceptycznie nad nieprzytomnym młodzieńcem i z psotną miną dała mu pstryczka w nos. Babcia nie zauważyła jawnego afrontu wobec niedobudzonego gościa, bo aktualnie zajęta była mieszaniem w kociołku kuchennym i mamrotaniem nad nim inkantacji. Tylko siostra bliźniaczka Oriany Rhiannon, pieszczotliwie przez rodzinę zwana Renką, wydała z siebie zniecierpliwione westchnięcie nad wymysłami siostry.
    — Zostaw. To i tak nic nie da — orzekła, fachowym jak na szesnastolatkę tonem. — Jeżeli babcia ma rację, to wybudzi go tylko siarka.
    — Pierdolisz! — Oriana wybuchła dźwięcznym śmiechem i tanecznym krokiem okrążyła stół. — To wszystko bujda, ale! Przynajmniej nie musimy iść do szkoły.
    Mimo szczerych chęci i pokaźnych funduszy Ogdenów nabytych dzięki Ognistej Whisky, najmłodsze wnuki nigdy nie dostały się do Hogwartu. Najwyraźniej przedsiębiorczy czarodzieje mieszkający wśród mugoli nie byli dostatecznie zmotywowani, nie to co tacy na ten przykład… Malfoyowie. Ostatnie niepełnoletnie członkinie rodziny uczęszczały zatem do ogólniaka w najbliższym wiosce miasteczku, a w weekendy uczyły się od babci tego, co w życiu najważniejsze — rozpoznania dobrej whisky i rzucania poważnych klątw.
    — Nie mogę uwierzyć, że nadal wierzysz w te jej legendy — prychnęła Renka i usiadła z gracją na brzegu stołu.
    Bliźniaczki, chociaż identycznie blade i jasnowłose, różniły się od siebie zasadniczo. Uparta Rhiannon twardo stąpała po ziemi i preferowała wyłącznie czarne stroje, uzupełnione mugolskimi martensami. Oriana, rozmarzona i momentami apatyczna, nosiła włosy długie do pasa i sukienki boho, do tego z niezliczoną ilością brzęczących bransoletek na obu nadgarstkach.
    — A w co mam wierzyć? Wyluzuj się trochę, Renka. Skoro Ministerstwo nie pozwala nam na różdżki, to co mamy niby robić? Jeździć na traktorach?
    — Tego by chcieli! — Babcia Ogden wkroczyła nagle do jadalni, lewitując za sobą potężny kocioł, jeszcze lekko przypalony od paleniska. — Dobra, zrobić miejsce! — Umiejscowiła go z boku stołu i zanurzyła miedzianą chochlę szczodrze od dna.
    Wrzący, żółtawy i cuchnący eliksir został podsunięty do ust młodego mężczyzny, na co obydwie wnuczki zaraz wykrzywiły usta i niespodziewanie złapały się za ręce. Doskonale wiedziały, że gruby kociołek babci Ogden potrafił w przeciągu minut rozżarzyć się do czerwoności, o czym zresztą po dziś dzień świadczyła pokaźna blizna na udzie Oriany.
    — Do dna — zarządziła tymczasem Ogdenowa, pojąc powoli młodzieńca siarkowym roztworem.
    Gdy pełna chochla w odruchu bezwarunkowym została zaaplikowana do gardła, wiedźma odsunęła się na chwilę i pociągnęła za sobą wnuczki. Istotnie, przesadne środki ostrożności znalazły swoje zastosowanie, gdy mężczyzna, wyprostowany jak struna nagle usiadł na stole i zaniósł się przeraźliwym kaszlem. Przez chwilę próbował złapać rozpaczliwy oddech, ale wciąż nie pozwalał mu na to uporczywy kaszel. Uspokoił się dopiero, gdy nagle coś niespodziewanie rozbłysło w okolicy jego mostka, tuż pod skórą. Zaraz potem czerwone żyły rozjarzyły się i rozprzestrzeniły na całym jego ciele. Regulus Black po raz pierwszy od dawna wziął głęboki oddech i rozejrzał się po obcej sobie izbie równie obcymi oczami, lśniącymi jak złoto.